Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pod włoskiem niebem.djvu/115

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

myślał przyjść w obronie, napróżno się oglądał. Lucio, coraz gniewu nabierając w walce, draśnięty i rozdrażniony, że mu Pepita ujść mogła, którą za pewną zdobycz uważał, nastawał na Paola, nareszcie do ściany przygniotłszy, zabierał się go ranić śmiertelnie, gdy niespodziewanie uśliznął i pochylił.
Paolo zamiast korzystać z trafu, wymknął się i zniknął w ulicy.
W mgnieniu oka Lucio skoczył za nim ale go już nie dojrzał; nie dojrzał także Pepity. Jej nie było.
Korzystając z bitwy, przerażona widokiem Paola, który jej młodość nędzy i ucisku przypomniał, poleciała ku domowi.
Pierwszą myślą Lucia było jej szukać w tłumie, drugą dopiero biedz śladem w ustronną uliczkę.
A czas uchodził. Pepita biegła szybko, nie widząc już nic w koło siebie, prosto do drzwi domku. Zawracała się w uliczkę, gdy zaduszany Transteveranin dopędził uciekającą i za rękę pochwycił, śmiało teraz, silnie, jak swoją. Wszakże się już bił za nią!
— Puść mnie, puść — zawołała.
— O! nie, chodź ze mną na Corso. Twój Paolo uciekł, na Corso!
— Puść mnie!
— Pepita! chwilę...
— Ani pół — z wzrastającą trwogą odrzekła dziewczyna — czekają na mnie, jam zgubiona.
I rzuciła się znowu, napróżno. Lucio tak silnie ujął ją wpół, tak namiętnie pochwycił i zawisł na ustach, że Pepita straciła przytomność.


∗             ∗