Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pod włoskiem niebem.djvu/116

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Wystrzał z Castel S. Angelo oznajmował koniec karnawału. Pepita żegnała się pobożnie, kołysana na kolanach Lucia, w małej izdebce za Tybrem.


XVIII.

Któż opisze podziwienie, przestrach, a potem rozpacz Jana, gdy zbudzony w nocy, swej najdroższej Pepity nie zastał.
Szukał jej niespokojny, obłąkany, i nie znajdując nigdzie, spodziewał się ciągle, potem czekał, czekał długo, napróżno a uporczywie, potem płakał i łamał ręce z rozpaczy, biegając szalony, wysyłając, płacąc daremnie.
Pepita już kochała Lucia.
Zdziwicie się zapewne?... Nie dziwcie, wielkie namiętności są jak ognie wielkie, świecą bardzo, ale gasną prędko. W jego sercu, stałem sercu człowieka, co się nie wyczerpał, a przywiązania na inny przedmiot przenieść nie umiał... daleko było jeszcze do końca. Dla Pepity martwa ta miłość, łzawa, spokojna i smutna, długo wystarczyć nie mogła. I żal jej było z początku Jana, dwie nocy płakała po nim po cichu, potem wzdychała tylko, potem myślała, wspominała niekiedy. Lucio dla niej przystał lepiej, życie jego było jej życiem dawnem, przyrodzonem, pełnem pracy, znoju, niebezpieczeństw, ale pełnem silnych wzruszeń i niebieskich rozkoszy. Ona się zrodziła do tego życia.
A Jan? — on pojąć nie mógł w początku, jak stratę Pepity przeżyje. Wspomnienie cudnej dzieweczki jadło mu serce, obrazy życia w willi nad Tybrem przesuwały