Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pod włoskiem niebem.djvu/114

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

pusty jakby na sam ostatek wszystką swą zachował siłę. I tak prędko miał się skończyć.
Kilka razy Jan przyszedł jej na myśl, aż nareszcie jak natrętne widziadło odepchnęła go dziewczyna. A Lucio był tuż, tuż. Gdy tak chwilę spoczywa na kamiennej ławce, otoczona ruchawym tłumem, stanął przed nią... Paolo.
Zadrżała, chciała się zerwać, uciekać, ale widząc, że tem by się wydała, została. Ostrożnie zbliżył się Paolo. Zimny pot oblał Pepitę — popatrzyła czy blisko był Lucio.
Transteveranin z ręką na sztylecie stał tuż.
— Lucio, — cichym głosem zawołała Pepita — Lucio. — Jednym skokiem, stanął przy niej. Ręce ich mimowolnie się splotły. Jej ze strachem, jemu z miłością.
Paolo chwycił za drugą rękę.
— Lucio, Lucio, broń mnie! — usuwając się wołała.
Transteveranin zastąpił ją sobą i dwa groźne wzroki się spotkały.
— Pepita! — grzmiąco zakrzyczał Paolo — do mnie! Precz ty gachu!
Ledwie tych słów domawiał, już pięść ściśnięta Lucia uderzyła go między oczy. W mgnieniu oka stanęli do walki zajadłej. Płaszcze zarzucili na ręce, sztylety błysnęły i sparli się w ciasnych wrotach. Tłum się rozstąpił. Była to rzecz nadto pospolita i wedle wyobrażeń ludu nadto słuszna, aby ich kto pomyślał rozbrajać.
Avanti! zbóju — zakrzyczał Lucio.
Paolo ani zręczności ani siły Lucia nie miał, napróżno wyuczonemi razy starał się przeciwnika pokonać, kilkakroć ranny, cofać się nareszcie począł. Nikt nie