Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pod włoskiem niebem.djvu/113

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

szczerze płakała; jej doprawdy żal było Maledetty. U podnóża katafalku dwóch kapników smutnie w milczeniu czuwali. A było coś strasznego w tym obrazie śmierci i pustyni, gdzie dwóch tylko w czarnych sukniach starców z osłonionemi twarzami drzemali — w obec szalonego karnawału cwałującego pod oknami.
Pepita uklękła i poczęła Ave Maria za duszę nieszczęśliwego Andrea, potem wzięła gałąź bukszpanową i pokropiła ciało wedle zwyczaju.
Na pustych wschodach stał Lucio.
— A, i tu!
— I tu i wszędzie, adorata mia!
— Porzuć mnie, to daremne, twoją być nie mogę!
— Będziesz, Pepita!
Dziewczyna obejrzała się na zuchwałego, który mówiąc te słowa uśmiechał się wpół trwożliwie, wpół zwycięsko.
Szybko zbiegła ze wschodów, on za nią, i łzy oschły pod gorącym oddechem karnawału; tylko serce biło jeszcze tą trwogą, którą nas nabawia widok niespodziewany śmierci.
Na niedługo, niestety! — obrazy rozkoszne, straszne, wielkie, wszystko się w kolei maluje na mózgu i ściera z niego jedno drugiem, jak na fali maluje się lazur niebios i chmura, słońce i piorun.
Pepita biegała chyżo, znowu się śmiejąc, niekiedy obejrzała, Lucio, niezbyty Lucio był tuż za nią. Niekiedy pomyślała o Janie. Nuż się obudzi, postrzeże, że mnie nie ma, biedny Jan. — Ale powrócę zaraz, powrócę prędko! — I odkładając tak powrót od chwili do chwili, niewracała jednak ku domowi. Szła dalej, spoczywała, oglądała się. Noc tak była piękna, a karnawał wesół i