Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pod włoskiem niebem.djvu/109

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Transteveranin. I Pepita mimowolnie pomyślała:
— Jakby to miło spartej na ręku jego przebiegać szalonej, wesołej, ulice. Jan zbyt się o mnie lęka. Miłość jego trwożliwa, płaczliwa, jakaś nie nasza. O! ale ja go kocham... — dodała.
I tak dzień cały zszedł w oknie.
Wieczorem srebrzysta łuna weszła nad stary Rzym, pozapalały się kolorowe latarnie, zażegły okna pałaców, i fontanny odbijając tysiące świateł, zda się złotemi padały kroplami. Woń wiosennego wieczoru napełniała powietrze. Okno było otwarte, a fale niosły daleko najlżejszy głos po rosie nocnej, z wiatrem wieczoru. Jan usnął, ale Pepicie nie sen był na oczach. Serce jej się rwało tam, do swoich — piosenka dochodząca do ucha krwią jej oblewała twarz.
Dwa razy znowu Transteveranin z gitarą na plecach przeszedł pod oknem, i zastanowił się, spojrzał, położył na sercu rękę, jakby chciał coś powiedzieć. Pepita nie uciekła, tylko się zarumieniła, tylko się odwróciła, potem spojrzała, zwróciła jeszcze, jeszcze rzuciła okiem. Odniosła wielkie nad sobą zwycięstwo: Jan spał, Corso szumiało! Noc była cudowna!
Pepita zaczęła płakać, potem modlić się, potem szarpać suknię na sobie, rzuciła się na łóżko, twarzą w poduszki, zakrywała uszy. Nic nie pomogło, karnawał w duszy jej odzywał się, miotał, tańcował.
Pod oknem brzmiała gitara znowu. I długo, długo nie ruszała się wyjrzeć Pepita, aż nareszcie zmożona walką wyszła do okna.
O! inna zupełnie. Twarz jej gorzała, oczy się paliły, pierś poruszała, widać było jak silnie ciągnie ją tam ułudny pozór wesela!