Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pod włoskiem niebem.djvu/108

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Lecz ten zgiełk, — ozwał się ciszej Jan, — ta wrzawa, czyż tak długo bawić cię mogą?
— O! jam Rzymianka, odpowiedziała, tobie tylko wolno wątpić o tem!
I nagrodziła mu pocałunkiem.
— Jeźli chcesz powrócim — smutnie rzekł Jan.
— Nie, nie, do domu, do domu! — I pospiesznie nie oglądając się już za siebie pobiegła. Ale wróciwszy do domu siadła w oknie i łapała chciwie oddalony gwar.
Jan padał z nudy i zmęczenia. Pierwszy to raz niezgodzili się na jedno, pierwszy raz może w obu sercach lodowate przeczucie nietrwałości związku postać musiało.
— A możeż to być! — mówił Jan w duszy — postradać ją, to życie postradać. — Nigdy — prędzej umrę... — Niech robi co chce, niech szaleje, niech... ja jej nie opuszczę. Wołałbym ją skalaną, niż straconą!
I Pepita mówiła w sobie:
— Juanito! nigdy go nieopuszczę — nigdy — jemu to nudnem, ja więcej nie pójdę na Corso. — Ja wytrzymam! o! dla niego wszystko mi będzie łatwem.
I zbliżywszy się do uspionego jak niegdyś w oknie, złożyła drżący pocałunek na czole. Jan się obudził i w uściskach serdecznych, w szeptach miłosnych, Pepita zapomniała karnawału, zasnęła nie podsłuchując jak Corso gadało i śpiewało.
Nazajutrz rano ten sam szum, gwar i śpiewy, też same zabawy, ulica bieli się od wapiennych pocisków, czernieje od ludu, dzwonów nie słychać za wrzaskiem. Pepita już wyjść się nie napiera.
Jan dwakroć chce ją wywieść, dwakroć odmawia mu, siedzi w oknie, słucha, rumieni się, cierpi biedna. A pod oknem przeszedł raz, dwa, trzy razy młody hoży