Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pod włoskiem niebem.djvu/110

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Transteverauin śpiewał, Pepita słuchała i jeszcze raz odeszła od okna, przycisnęła się do Jana, jakby u niego szukała obrony przeciw sobie samej. Jan spał. A noc była tak cudowna, tak wesoła, tak jasna, tak wiosenna, a w dali ginął odchodzącego śpiew.
Dziewczyna wyjrzała za odchodzącym, westchnęła, podparła się i płakała znowu. W takiej to walce spłynęła noc długa, noc bolesna; a nad ranem dopiero, złamana, znużona, z czerwonemi oczyma usnęła Pepita. Sny jej powiodły duszę na białych niosąc skrzydełkach na Transtevere, na Corso i widziała w marzeniu dwóch obok siebie: Jana i nieznajomego. Jan czasem jej nikł z oczów, tamteu nigdy.
Rano, spokojniejsza się znalazła, a wspomniawszy na noc burzliwą wstydziła się jej przed sobą, mówiła w duszy: — Byłam upojona, byłam niewdzięczna. Za tyle miłości, jam mu wahaniem, ja mu chłodem już płaciłam. O! Infama! — wołała w sobie — Infama...
Miłość wróciła, ale nie wesołość, Jan się dręczył nią, ona sobą. I było w niej coś jakby niewierności przeczucie, jakby łzy za niepopełnionym jeszcze a już przewidzianym grzechem.
Tak długi dzień płynął — a karnawał trwał jeszcze, jeszcze z Castel S. Angelo działo nie zabiło wesołości Rzymian, Pulcinello dokazywał, szastały się piękne Rzymianki i confetti latały.
Nadszedł wieczór, nadeszła noc — Pepita nie chciała wyjść w ulicę. — Nie, nie, — mówiła Janowi — nie chcę, samej mnie nie puścisz, a z tobą?... na cóż cię mam męczyć?
Jan spędziwszy wieczór z Antonim i Bernardem, wcześnie poszedł spoczywać. — Ale nie Pepicie spać!