Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pod włoskiem niebem.djvu/106

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Na to jedno jej słowo, Paolo zwrócił się, poszukał oczyma i zastanowił na Pepicie. Oni już się wysuwal i on okiem ich gonił.
Nad tłum wyrosła głowa Paola, i bojaźliwie zwracająca za siebie wejrzenie dziewczyna, którą Jan unosił, długo jeszcze przestraszające to zjawisko za sobą widziała.
Długo na wschodach nawet, aksamitny tok jego ukazywał się z warstw ścienionego tłumu. A Pepita przytulając się do Jana pospieszała.
Już byli w ulicy. Odetchnęła — obejrzy się — Paolo za nią. Wmięszana w tłum, oglądając się bojaźliwie Pepita szepce na ucho towarzyszom:
— Uciekajmy! uciekajmy!
Ale napróżno mięszają się w gromadki masek, próżno zwracają, zakręcają, idą i powracają. Paolo ściga ich wszędzie. Choć się nie zbliżył do nich jeszcze, Pepita czuje spojrzenie jego na sobie, ciężące nad nią całem brzemieniem biednej przyszłości, zdające się grozić na jutro.
— Chodźmy! chodźmy! — wołała Pepita i coraz szybciej, coraz szybciej pędzi przez Corso, ciągnąc za sobą Jana; lecą, rozbijają tłum, i zadyszani znajdują się w drugim końcu długiej ulicy.


XVI.

Zatrzymała się w budce cukiernika i przypadli na rogu próżnej ławki. Pepita tak była przejęta widokiem starca i Paola, że drżała i słabła, pochyliła głowę na ramię Jana, zamknęła oczy a dłonią cisnęła serce. Tchnąć nie mogła.