Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pod włoskiem niebem.djvu/107

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Wracajmy do domu... szeptał do niej Jan powolnie — po co było wyrywać się?
— Po co? — odpowiedziała nagle, zarumienioną twarz podnosząc — a któż wytrwa w czterech ścianach niewoli, gdy Rzym karnawałuje i szali? dla czegobym ja jedna miała być wydziedziczona?
— Widzisz co cię to kosztuje!
— A! trochę wzruszenia, trochę strachu!
I wlepiła oczy w otwór namiotu, którym głowa jakiejś maski dwojgiem palnych oczu patrzała. Zdawało jej się że to znowu Paolo; ale zjawisko znikło.
Drugie wystąpiło natychmiast. Był to młody dwudziesto może letni Transteveranin, malowniczy strój włoski go okrywał, strój odświętny, cały od błyskotek, aksamitu, guzów i jedwabnych chustek, — męskiej postawy, barczysty, ogorzały, z kruczym włosem, czarnem okiem, rumianym policzkiem, znamionami siły i energji; piękny był i zdawał się stworzony na wzór młodzieńca dla malarza.
Pepita zmierzyła go okiem, on ją. Ale w chwili gdy zabierał się do rozmowy, już Jan pochwycił kochankę i wyszli z szopki cukiernika.
Młody Transteveranin pogonił za nimi, Pepita kilka razy obejrzała się na niego. Przeszli wrzące jeszcze Corso, bo nikt tej nocy rozkosznej snem okradać nie myślał. Pepita, gdy przyszło zawrócić do domu, tęskno obejrzała się za siebie.
— Juanito — rzekła, — wróćmy na Corso!
— A Paolo?
Dziewczyna wzdrygnęła się.
— Masz sztylet żeby mnie od niego obronić.