Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pod włoskiem niebem.djvu/105

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Ale to nie Pepita! — zawołał.
— Pepita — powtórzyło kilka głosów w uszy jemu.
— O! nie! nie! to nie ona!
Maska zbliżyła się ku starcowi, on ją niespokojnem ozierał okiem. — To nie jej kibić! nie jej ręce! to nie ona! Gdzież Pepita?
Napróżno szeptali mu coś w uszy otaczający, on garnął naszyjniki, bransolety i pierścienie i poprawiając bukiet u piersi rzekł: — Czekać będę!
I wzgardliwie odwrócił się od przybyłej.
Jan uczuł pod ręką jak serce Pepity biło.
— Chodźmy — rzekł.
— Poczekajmy jeszcze.
I stali.
Stary Maledetto co chwila się ku drzwiom odwracał, a ile razy spotkał stojącą jeszcze w ślubnych strojach maskę, tyle razy pomrukiwał:
— To nie ona! chcą mnie oszukać. — Bankier Torlonia chce za mnie wydać córkę swoją! Wie że mam najpiękniejszy pałac, najdroższe obrazy, najwięcej złota. Ale napróżno! Ja chcę Pepity! Ona przyjdzie... poszła tylko na przechadzkę z malarzem Francuzem, ale mi mówiła, że powróci. Wszak karnawał jeszcze się nie skończył?
Otaczający głową mu potakiwali tylko.
— To nie Pepita! To nie jej kibić, nie jej ręce! A! Paolo, nie wiedziałeś coś przedawał!
W tej chwili wysoki bogato strojny mężczyzna wychylił się z tłumu ku Andrea. — Pepita go poznała, to był Paolo, i choć zamaskowany, dla niej łatwo go było poznać.
— Chodźmy — zawołała do Jana.