Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pod blachą.djvu/70

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

w oknie zobaczyć; uderzyła go jej nadzwyczajna uroda, zachwycony nią musiał się posłać dowiedzieć kto to był taki.
Burzymowski, zamiast się ucieszyć, uderzył w szerokie dłonie i załamał je z wyrazem rozpaczy.
Pokutyński śmiał się.
— Teraz — dodał — nie masz się już co taić i ukrywać z córką, ani przemyślać, gdzie ona bywać ma... Złapią was i pociągną gwałtem.
Szambelan tak był tem zmieszany, tak odurzony swem nieszczęściem, że nie umiał wyrazić inaczej utrapienia, jak niezrozumiałym wykrzykiem:
— Pocóż się już było śpieszyć z butami!
Pokutyński szczęściem nie posłyszał tego westchnienia, ciekawy zawsze, rozglądał się tymczasem po niepozornych izdebkach, w których go kolega przyjmował.
— Spodziewam się, — bąknął po chwili — że córkę chyba lepiej musiałeś ulokować niż siebie. Przepraszam cię, ale twoje mieszkanie na zabrukaną celę kapucyńską wygląda, a dziś i twarz twoja, akomodując się do niego, ściągnięta coś jak po rekolekcjach!
— A! ja tam dla siebie wiele nie potrzebuję! — westchnął Burzymowski cały zadumany i pogrążony w sobie.
Pokutyński, widząc go tak znękanym, rozbawić się starał.
— Pojutrze — rzekł — nasz teatr amatorski, śliczna rzecz! Jeżeli gdzie to na nim cały nasz świat zobaczyć można i wszystkim się pokazać. Niesposób, ażebyście na nim nie byli. O zaproszenie dla was postaramy się, odbierzecie je niezawodnie. Przygotujcie się więc do tego.
Osowiałym wzrokiem spojrzał Burzymowski na mówiącego i swoim zwyczajem włosy trzeć zaczął.
— Nie wiem prawdziwie, — rzekł — czy my tam pojutrze będziemy mogli być! Tylko co jesteśmy z drogi, babom pewnie jeszcze mnóstwa gałganków brak, kto je tam wie! a guzdrają się...