Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pod blachą.djvu/68

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— To się tak gada, aby się coś gadało, — zawołał — nic znowu jej tak bardzo przykrego nie powiedziałem.
Przystąpił do Sylwji.
— Przepraszam cię, rybko moja, starzy jak ja zwyczajnie gderać muszą, ale z przywiązania i dobrego serca.
Córka pośpieszyła go uściskać.
— Kochany tatku, — rzekła — ja ani się nie dziwuję, ani przykrzę tem, co tatko mówi, my się wkońcu zawsze z sobą zgodzimy.
— Bóg widzi! prawda! tak! słowo daję! — zawołał rozczulony uściskiem dziecka, całując w głowę córkę szambelan — ty, poczciwa, dobra jesteś jak anioł.
Czeżewska, zdala za nimi stojąca, nie kryła złego humoru, w jaki ją ta czuła scena wprawiała, było w tem trochę jej winy, że się Burzymowski posprzeczał, darować mu więc tego nie mogła.
Jesteśmy tak wszyscy, gdy się czujemy winnymi, część winy radzibyśmy złożyć na kogo innego.
Rada była co najprędzej pozbyć się, wyprawiając na dół, szambelana, gdyż sprawy toaletowe, nie cierpiące zwłoki czekały na nie, a Burzymowski nie kwapił się z pożegnaniem.
Widząc wreszcie, iż heroicznego użyć potrzeba środka, aby się go pozbyć, Czeżewska wśród najczulszych oświadczeń, któremi ojciec z córką pocieszali się wzajemnie, odezwała się głosem dyktatorskim:
— Dziś jeszcze tysiące rzeczy jest do załatwienia, a my aniśmy nawet poczęły.
Ja muszę iść i proszę panny Sylwji, aby przybyła co najrychlej. Krawiec czeka, modniarka nad karkiem stoi, szewc przyszedł brać miarę.
Burzymowski, posłyszawszy to, natychmiast ku drzwiom ruszył, Czeżewska trochę szyderczą i litującą się minkę zrobiwszy, powiodła za nim oczyma.
Taki był początek pierwszego dnia pobytu w Warszawie pana szambelana Stanisława Kostki Burzymowskiego, a jeśli kto to on wcale nie był uszczęśliwiony