Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pod blachą.djvu/347

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Co za katastrofa? Wyśmienity owszem koniec! — odparł Rautenstrauch. — Lepszego wyboru zrobić nie mogła. Zatorski dobre chłopczysko. Wybraćże kogoś musiała!
— A cóż tu ma do czynienia Zatorski? — spytał zdziwiony adjutant.
— Przecież za niego poszła! — odparł Rautenstrauch.
— Gdzie? co? Przysłyszało ci się! Ona się otruła!
Rautenstrauch ruszył ramionami. Wtem nadciągnął Fribes, powołano go, aby spór rozstrzygał, bo widziano, jak mu także coś szeptał Pokutyński. Ten powiedział, co słyszał od niego.
— Przecież wy to wiedzieć musicie, bo i wam się zwierzał!
— Jakto? on ci to mówił?
— Tak! że się utopiła w Wiśle... — dodał Fribes.
W pierwszej chwili stali wszyscy poglądając na siebie, nawzajem się posądzając o mistyfikację, aż Rautenstrauch parsknął.
— Ale to farsa Pokutyńskiego! — zawołał.
Oprócz zmistyfikowanej Breteszy, której nikt nie wyprowadzał z błędu, a ta na kanapce w ciemnym kątku siedziała rozmyślając o nowej kampanji, wszyscy zresztą, przekonawszy się, że z nich zażartowano, poszli napaść na Pokutyńskiego.
Szambelan, śmiejąc się, zeznał, że nie wiedział nic, bo mu majorowa powiedzieć nie chciała z czem przybyła.
Wieczorem, jak zwykle, założono bank, książę zaczął się przechadzać po salonach.
Była to godzina, w której się Bretesza do niego przyplątywała, bawiąc go paplaniną wesołą; tego dnia nie miała odwagi, została na kanapie w ciemnym kątku, rozmyślając nad marnościami świata tego.
W salonach goście zasiedzieli się dopóźna. Noc była majowa prześliczna, z księżycem i słowikami, jedna z tych cudnych, w których każdemu śni się o miłości i szczęściu. Okna były pootwierane, z za starych drzew