Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pod blachą.djvu/307

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Stanął u progu niemal przerażony tą nagłą, niespodziewaną rekonwalescencją.
Sylwja podała mu rękę, patrząc bojaźliwie w jego oczy.
— Widzisz, — odezwała się — muszę jeszcze żyć na utrapienie twoje, opiekunie mój! Myślałam, że już wszystko skończone... ale nie — kazano żyć i cierpieć.
— Ale czyż doktór pozwolił na to, abyś wstała? — zapytał niespokojny Micio.
— Nie lękaj się, mam od niego upoważnienie. Nic mi się nie stanie!
Unikając wszystkiego, coby mogło jakieś przykre obudzać wspomnienie, Grabski mówił o rzeczach obojętnych, napomknął potem, że, gdy cieplejsze dni nadejdą, możeby Sylwja chciała o powrocie na wieś pomyśleć.
Drgnęła, słysząc to, szambelanówna.
— Już? — zapytała. — A! drogi mój opiekunie. Tak! ja wiem, że powracać musimy... lecz, błagam cię, nie wypędzaj mnie stąd jeszcze! Mnie się zdaje, że ja tu tylko jeszcze żyć mogę!
Spojrzała nań błagająco.
— Mnieby się zdawało, — rzekł Grabski spokojnie — iż właśnie tam na wsi, wśród ciszy, zdala od tych miejsc, które mogą przykre obudzać wspomnienia — niepotrzebne — tam lepiejby ci było!
— A! nie! nie! — krótko i stanowczo zawołała Sylwja. — Ja cię proszę! Jesteś opiekunem moim, powinnam ci być posłuszną, napozór ty mówisz rozumniej, życzysz mi dobrze, ale ja cię proszę! Daj mi — jeszcze trochę czasu!!
— Przedewszystkiem, — przerwał Mieczysław — kochana kuzynko, teraz, gdyś zaledwie wstała, sił nie masz jeszcze... nie sprzeczajmy się o nic, odłóżmy na później...
Wiedząc, jak Sylwja lubi kwiaty, Mieczysław przyniósł jej właśnie tego rana bukiet, gdy chcąc go umieścić w wazonie, spostrzegł, że w nim tkwiła już prze-