Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pod blachą.djvu/308

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

pyszna wiązanka najśliczniejszych wiosennych hiacyntów i tacetów.
Zarumienił się, zobaczywszy ją i zwrócił się do Sylwji, na której twarz rumieniec też wystąpił.
Spuściła oczy, unikając zapytania, na które trudno jej odpowiedzieć było.
Grabski, nie chcąc jej dręczyć badaniem, bukiet swój położył na stoliku i szybko się zaraz oddalił.
Na schodzącego na dół oczekiwała już pani wojska Czeżewska, która teraz postanowiła była jego trzymać stronę.
— Wie pani, — rzekł do niej Grabski — że Sylwja, dzięki Bogu, jest nad wszelkie spodziewanie lepiej.
— A tak, jest lepiej, — odparła pani wojska, zapraszając go do swojego pokoju — ale to polepszenia na gorsze wyjść może.
— Dlaczego? jakim sposobem? — zapytał zdziwiony Grabski.
Wojska, która w rozmowie zawsze, gdy mogła, za efektami się uganiała, zaczęła od szyderskiego uśmiechu, pokręciła głową, kazała długo oczekiwać na wystudjowaną odpowiedź, aż wkońcu, gdy już dostatecznie zniecierpliwiła Mieczysława, odezwała się cichuteńko, tajemniczo, ale z uroczystością wielką:
— Był tu ktoś wczoraj!!
Grabski pobladł.
— Jak? kiedy? — zapytał, przybliżając się, niespokojny.
— Kiedy? Nad wieczór, wówczas, gdy wiedziano, że pana nie będzie w domu. Przede mną nie czyniono tajemnicy, bo mnie oszukać nie można. Byłam więc niemym i głuchym świadkiem rozmowy, z której słowo jedno nie doszło do mnie.
Był — tak jest, był, siedział tu prawie godzinę. Gdy wyszedł i ja się oddaliłam, bom nie była potrzebna, bo nie odezwała się do mnie ani słowa, nie spojrzała nawet... Zdaje mi się, że płakała, uważałam, że ktoś napominał, pocieszał i czułości unikał.