Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pod blachą.djvu/259

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

ter i piękna dusza, w której zakochać się można! Nie potrzebuję się sromać, bo ani on, ani ja nic sobie do wyrzucenia nie mamy. Przyszłam ci podziękować, żeś szlachetnie stanął w obronie mojej, żeś we mnie wierzył. Dziękuję ci!
Mogę ci śmiało spojrzeć w oczy!
Uśmiechnęła się smutnie.
— Widzisz, — dodała — jak z tobą jestem po bratersku otwartą i szczerą. Tak, Miciu, kocham tego bohatera, on mnie kocha, ale to miłość jest czysta, smutna, święta, bez nadziei!
Pożałuj mnie, wstydzić się mnie nie będziesz...
Mówiła to gorączkowo, ze łzami w oczach, a choć do jej odwagi i charakteru nawykły był Micio, wystąpienie to jawne, przyznanie się do uczucia, o którem chciał wątpić, zabolało go mocno.
Spojrzał na nią z politowaniem i współczuciem. Ona też patrzała mu w oczy, szukając wrażenia, jakie uczyniła.
Grabski ręką cisnął piersi, bo mu się zdało, że serce pęknie z boleści.
— Sylwjo moja, — rzekł — dziękuję ci za zaufanie... Cóż mam powiedzieć ci więcej? Życzę ci szczęścia, a nie widzę go... Pamiętaj na ojca i siebie!
— Bóg da, że biedne moje ojczysko nic wiedzieć nie będzie o tem, co córkę wpędzi do grobu. Ty, Miciu, synem mu bądź! — odezwała się cicho.
— Zwyciężyć się potrzeba, — dodał pośpiesznie Mieczysław, obawiając powrotu szambelana — zaklinam cię, panuj nad sobą. Wracaj na wieś!
Nim szambelanówna mogła mu odpowiedzieć na to, posłyszeli kroki i głos Burzymowskiego, Sylwja zamilkła. Mieczysław zaczął mówić o czemś obojętnem.
Na twarzy jej jednak takie widać było jeszcze rozgorączkowanie i zmianę wielką, że nawet szambelan, zbliżywszy się, dostrzegł ją.
— A mówiłem! — zawołał szybko, poruszony, podchodząc do Sylwji. — Ta wizyta na nic się zdała! Cała