Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pod blachą.djvu/207

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Ciągnący bank dowcipny i wesoły pan, postrzegłszy księcia, zmieszał się i pobladł.
Wesołość nagle go opuściła — udawał, że przybywającego nie widzi i patrzał w inną stronę.
Książę, który nie znalazłszy jednego ze swoich dworaków, już się miał nazad temi samemi drzwiczkami wyśliznąć, raz jeszcze rzucił okiem na stół gry, coś go pociągnęło ku niemu, schylił się, zdjął kartę z podłogi, szybko się przysunął do stolika, położył ją na rogu i zawołał swoim zwyczajem.
Va banque!
Bankier, trzymający karty w ręku, podniósł ku niemu twarz wykrzywioną wymuszonym śmiechem.
— Mości książę! — zawołał — na co się to księciu zdało — biednych ludzi „dewalizować“?
— Trzymasz? — zapytał książę Józef.
Bankier ruszył ramionami.
— Muszę, jeśli książę każesz...
Va banque! — powtórzył niecierpliwie stojący przy stole. — Nie mam czasu, — ciągnij!
Milczenie zaległo pokoik przed chwilą tak wrzawliwy, oczy wszystkich zwróciły się na talję kart, którą trzymał w trochę drgających rękach wyelegantowany bankier, z uczuciem jakiejś obawy czy niepewności rozpoczynający ciągnienie.
Książę ręką kartę swą cisnąc, patrzał na przechodzących, jakby go los jej mało obchodził.
Nagle szmer powstał, kilku wykrzyknęło coś niewyraźnie, książę spojrzał. Wygrywał.
— Mój drogi, — rzekł do stojącego przy sobie Kameneckiego — uczyńże mi tę łaskę i napakuj sobie kieszenie.
Bien bonjour!
Odwrócił się i wyszedł.
Towarzysz księcia zapakowywał bank, śmiejąc się, zsunął dukaty, zsypał je garścią i, nie rzekłszy słowa, pośpieszył za swoim wodzem.
Na twarzy bankiera, który z kartami opuszczonemi na kolana siedział chwilę zadumany, widać było gniew