Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pod blachą.djvu/141

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

wana przez cały skromny polski obiad się toczyła. Przysunięto zimowe owoce do arcybiskupa, który był ich szczególnym znawcą i miłośnikiem.
— Ja o tej porze w Heilsbergu — rzekł arcybiskup — już poziomki miewałem!
I westchnął.
— W Skierniewicach się dopiero przysposabiam ku temu!
— O! słyszeliśmy wiele o sławnych zimowych ogrodach dawnej rezydencji w. ks. mości — rzekła gospodyni.
— Wstydby mi było tego miłośnictwa, które na sybarytyzm zakrawało, — rzekł Krasicki — gdyby ono nie miało swej dobrej strony i nie wyszło na korzyść okolicy. Gdym dawną moją rezydencję opuszczał, już i włościańskie ogródki aż do Frauenburga w dobre owoce obfitowały, a ananasowe poziomki chłopi na wsi zjadali i sprzedawali.
Rozmowa stała się powszechniejszą, gdyż ten i ów słowem się do niej wmieszał. Burzymowski, nie śmiejąc się wtrącać, słuchał bardzo pilnie, napawał się nią. Miarkował już, że oprócz przyjemności towarzystwa i przypomnienia się gospodyni, więcej ze spóźnionych odwiedzin tych korzyści mieć nie będzie, gdyż zaraz po obiedzie, zostawiając czas do wytchnienia gospodyni, usunąć się wypadało.
Musiał się więc wyrzec rozmowy poufnej na osobności, o którą mu chodziło, odkładając ją do dnia innego. Okoliczności dlań składały się jakoś niefortunnie, losy się nań spiknęły, aby nic po swej myśli uczynić nie mógł.
Wstawszy od stołu, przeszli wszyscy do salki, w której kawę czarną podano. Burzymowski wsunął się między mniej znanych sobie gości ku drzwiom, aby się do wyjścia przysposobić. Jakoż wkrótce goście wszyscy poruszać się, żegnać i wysuwać poczęli. Jemu też nic nad to nie pozostawało, i przy ucałowaniu ręki pani Lanckorońskiej, uprosiwszy tylko o pozwolenie złożenia jej uszanowania wraz z córką, szam-