Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pan z panów.djvu/29

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Wszyscy potakiwali.
Sławek, który chciał mieć udział w rozmowie, wstał z krzesła i podszedł ku księciu — wdzięcznie się śmiejąc i przybierając antinousowskie pozy.
— Nie wiem, czy kto z was widział go! Nie jest piękny — ale dzielny! Oko bystre, twarz — charakterystyczna. Gdy zechce, podobać się potrafi.
— Gdyby nawet brzydkim był — westchnął Zenio — którażby go kobieta nie życzyła sobie?
Musiał pomyśleć o starszej swej córce. Inni, choć mieli córki i kuzynki, tak zuchwałej myśli pewno nie odważyli się powziąć.
— Słuchaj, Sławek — począł Zenio — ty go znasz, na ciebie więc spada obowiązek wciągnąć go! Rozumiesz! Polowanie! obiadek! coś takiego! Niech się długo nie dziczy. Jakkolwiek imię nosi, ale wchodzi tu... powinien sam pierwszy szukać stosunków a ty mu je ułatwić.
— A! — zaśmiał się Sławek — czy i swatem mi być każecie?
Pokryto śmiechem przypuszczenie to — wszyscy się czuli znużeni.
Bercik ziewnął.
Zenio, który ciągle leżał jeszcze z wyrazem błogiego uspokojenia po dobrze strawionym obiedzie, zadzwonił o wodę sodową.
Przyniesiono ją zaraz. Korzystając ze zręczności Sławek, który bezkarnie jadł i pił, co spotykał — nalał też jej sobie.
Książę zażądał pół szklanki, był wielce pieczołowity o dość kruche zdrowie.
Przerwało to dalsze znęcanie się nad hrabią Au-