Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pan z panów.djvu/128

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

mieć przyjęcia, jakie go tu spotkało, albo nie przywiązywać doń wagi. Twarz jego nie zmieniła wyrazu, nie przeszedł po niej najmniejszy cień. Stał za nadto wysoko, aby go to dosięgnąć mogło.
W chwili, gdy się ta umówiona demonstracya odbywała, człowieczek osławiony jako przewódca obozu, który z zachowawczym był w wojnie, skłonił się hrabiemu, który rękę wyciągnął, uścisnął dłoń jego i kilka słów do niego przemówił.
Na twarzy biednego proskrybowanego okazał się lekki rumieniec...
Toni łokciami trącał sąsiadów, aby im tę scenę pokazać.
Nie wątpił, że była ułożona zawczasu... Hrabia Zenio, przypatrujący się też zdala, oczy zmrużył, usta wydął — twarz jego mówiła dobitnie: To wypowiedzenie wojny!
Szybko wpadł między swoich zaogniony Toni — szepleniąc ze wzrusznia:
— Teraz już nie ma wątpliwości! wiemy, dokąd i z kim idzie! a zatem — hasło!
Spojrzeli po sobie, hrabia Zenio, który owego przeciwnika tak uprzejmie powitanego nienawidził z całej duszy — zapalczywiej jeszcze niż Toni, oburzył się — zżymnął, dał głową znak.
Zrozumiano się. Miejsce, w którem stał pułkownik z hrabią, jakby czarodziejskiem kołem opasała próżnia. Ci, co byli bliżej, poczęli się cofać, rozstępywać, uchodzić. Hrabia z wujem zostali odosobnieni.
Kończył się walec i hrabia, przywitawszy panią Szamotulską i jej córkę, z któremi rozmawiał