Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pan z panów.djvu/126

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

niać zaczęła, bo nikt do pierwszych należeć nie chciał i na jedną godzinę jakby zmówili się wszyscy.
Muzyka stroiła coraz głośniej.
Na sali szept rozmów i śmiechy wesołe przelatywały. Oglądano się wzajemnie. Każda z tych pań porównywać musiała ubranie swe ze strojem współzawodniczek.
Na złotowłosą Bertę zwracały się oczy z zazdrością: miała suknię z Paryża a do niej strój z kwiatów i liści najwytworniejszego smaku. Wydawała się jakiemś bóstwem leśnem, jakąś Rusałką, czemś tak pięknem, iż się oczom wierzyć nie chciało, że rzeczywistość, życie mogło być tak idealnem.
Matka patrzała na nią z dumą, ojciec się zachwycał, młodzież bolała, że ten owoc zawieszony był tak wysoko — panny szeptały, że niepotrzebnie dał jej Bóg miliony posagu, gdy ją w taką piękność wyposażył.
Pierwsze miejsca już były pozajmowane, gdy we drzwiach zjawiła się pułkownikowa z Szamotulską a za niemi Iza, córka pułkownika i Nina.
Ta tak się dotąd mało ukazywała światu, iż była prawie nową dla wszystkich postacią. — Nie była to olśniewająca piękność, twarz jej może nawet starszą ją czyniła, niż była, lecz w rysach miała coś tak sympatycznego, w wyrazie ich taką naiwność prawdziwą, w spojrzeniu taką odwagę dziewiczą, że wśród tego tłumu ładnych twarzy ściągała oczy na siebie tajemniczym jakimś urokiem. Wieści, które chodziły o tem, że się w niej hr. August kochał, czyniły ją zajmującą i ciekawą.