Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pan z panów.djvu/123

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Wit w krześle z pochmurnem obliczem, zdawał się coś w zamkniętych ustach przeżuwać.
Wejście Toniego było bardzo na rękę wszystkim — gospodarstwo oboje zwrócili się ku niemu, a Berta, kiwnąwszy główką, przywłaszczyła sobie pierwszego gościa z natarczywością dziecięcia, prześladując go i drażniąc...
Na twarzy Augusta nie widać było najmniejszego zakłopotania, śmiał się, dowcipkował, był rozweselony i widocznie ładnem dziewczęciem zajęty.
Jak gdyby najmniejszej doń nie miała urazy Złotowłosa odzyskiwała wszystkie swe prawa niegdyś w tańcu zdobyte... Doprowadziła go wreszcie do tego, że jej na przyszłym balu przyrzekł służyć do mazura.
Toni słuchał i patrzał zdumiony, milczący i, gdy najserdeczniej żegnany hrabia wyszedł, pozostał w niemem osłupieniu spoglądając po rodzicach.
Matka z córką natychmiast się wysunęły...
— Więc cóż? zapytał Toni gospodarza żującego jeszcze wyrazy niewymówione... Więc cóż teraz?
— Jakto, cóż? zapytał Wit.
— Mieliśmy go... mieliśmy mu, hrabia wiesz... zamanifestować nasze oburzenie... rzekł Toni.
Wit się wstrząsnął cały...
— Róbcie panowie, co się wam podoba, rzekł żywo — proszę tylko nas nie mięszać do niczego... Ja o niczem wiedzieć nie chcę...
Toni głową kręcił, nie pewien, co ma czynić dalej; odwoływać tego, co było umówionem, nie zdawało mu się... Nie było powodu...
Położenie stawało się krytycznem. A nuż,