Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pan z panów.djvu/115

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

się nie usuwa od żadnych wspólnych robót obywatelskich, ale... ale pomaga tu, chodzi tam, z wszystkimi jest dobrze... Enfin!
— Rozmówcie się z nim samym! — rzekł pułkownik — otwarcie. Wiem, że w czasie zapust tu będzie. Spotkacie się z nim... to najlepiej.
Dopiwszy groku pułkownik wyszedł. Zenio, Toni i Sławek zebrali się do kupki, zostawszy sami.
— Aha! — rzekł Zenio — zaszczyci tedy nasze zabawy obecnością swoją, hm... Należałoby się naradzić, jak go przyjąć!
Toni był zły i osobiście obrażony.
— Ba! — zawołał — samiście rzekli: kto nie jest z nami, ten przeciwko nam... Ekskludować go nie możemy, niby jawnego powodu nie ma, ale dać mu uczuć, że go za swojego nie mamy, żeśmy wcale z niego niekontenci, pokazać mu chłód albo i coś więcej — to nasz obowiązek.
Spojrzeli po sobie: Sławek, który na wuja był zagniewany, gotów był mścić się choć na siostrzeńcu.
— A, zapewne! — rzekł.
— Więc jakże? — pytał Zenio — bo nareszcie trzeba programu?
— Rzecz prosta bardzo — odezwał się Toni — okazać mu chłodem, odosobnieniem, że go za — obcego uważamy. Zdala ukłon, obchodzić go do koła, do kogo się zbliży — zbyć półsłowem i odchodzić.
Znowu popatrzali na siebie.
Zenio wahał się, uważając to za nieco — ostrą naukę. Toniemu było i tego za mało.