Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pan z panów.djvu/114

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Niektórzy ziewali, inni, mrucząc, się wysuwali. Pułkownik pił swój grok, palił cygaro i zdawał się na nic uwagi nie zwracać oprócz kart.
W saloniku wkrótce nie pozostał nikt, oprócz dwóch grą zajętych, Samulskiego, Zenia i Sławka. Ten nie wychodził widocznie, chcąc się jeszcze rozmówić z pułkownikiem, który wcale na niego nie zważał.
Zenio miał też ochotę natrzeć na starego w nadziei, że nakłoni go do uczynienia pewnych uwag siostrzeńcowi co do jego postępowania.
Nie rychła gra się skończyła nową klęską dla Toniego, który naostatek przemógł się i, nie chcąc dłużej walczyć z losem, wstał od stolika. Dwaj gracze chodzili milczący po salonie, a Bercik, choć rad był się wynieść, sądził, że, wygranym będąc, zbyt szybko z placu nie powinien ustępować.
Zenio przybrał ton pośrednika, łagodny. Zbliżył się do starego i rzekł z cicha, wzdychając:
— Kochany pułkowniku! gdybyś nie zapalał się zaraz, moglibyśmy pomówić szczerze.
— Mówmy — odparł zimno stary.
— Wracam do kwestyi żywotnej hr. Augusta!! Masz wpływ na niego, zreflektuj go, zwróć nam tego człowieka, na którym my największe pokładaliśmy nadzieje!!
— Nie widzę, żeby je zawiódł — rzekł Samulski. — Lecz co się tyczy Gucia, mylicie się, sądząc, że ja mam wpływ na niego. Jest to człowiek dojrzały i nie ulegający wpływom żadnym.
— Ale wytłumaczże nam jego postępowanie! My go nie rozumiemy! odezwał się Zenio. Prawda, że