Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pan z panów.djvu/106

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ludzie do tego należą! Proletaryat! Ulica! Żaden z nas na próg tam nie stąpi nigdy. Ci ichmość — bo to swój swego zwącha zawsze — posłali mu zaproszenie! Cóż myślisz? Puścił per non sum? Nie! Przybył, gardłował i znaczną summę na szkółki i na te głupie czytelnie ofiarował, które próżnowania lud uczą...
— Cóż ty na to?
— Za pozwoleniem — przerwał głos z kąta... Spotkałem hrabiego Augusta, gdy wychodził z tej sesyi, i nie mogłem się wstrzymać, abym mu podziwienia mojego nie wyraził. A on mi na to...
— Cóż? cóż, zapytali wszyscy.
— Najspokojniej w świecie odpowiedział mi: — A to waćpanowie chcecie, uchylając się od tego, aby ludzie niedojrzali i niebezpieczni pochwycili to w swoje ręce? Byłem tam, bo to nasz obowiązek...
— Sofizmat! — zawołał Zenio — popularności mu się chce!
— No, niechby zresztą był, kiedy mu się chciało ocierać o jakichś tam mieszczuchów i ludzi z gminu — ale owa ofiara na szkółki, które mnożą nam proletaryat najniebezpieczniejszy — doktorów filozofii w butach dziurawych, z wywróconemi głowami!
— Ale tak! tak! słowo honoru! to kryminał...
Sławek bębnił palcami po stole.
— Ja go obserwowałem od pierwszego zjawienia się między nami, dodał Zenio... Prawda, że do kościoła chodzi, ale to nie dosyć...
Powagi swej utrzymać nie umie. Z nami prawie nie żyje, a szuka sobie towarzystwa ludzi, którzy jawnie grożą nam — wywrotem!!