Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pan z panów.djvu/107

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Najpobłażliwiej go sądząc, na dwóch stołkach.. chce siedzieć, a ja zawsze mówię — kto nie z nami, ten przeciw nam...
— To Trawda — przerwał Toni, że całe jego postępowanie — louche. My dla niego jesteśmy nie dość dobrem towarzystwem, a lada profesorzyna...
— Gorzej, zawołał głos z kąta...
Umilkli trochę.
— Z naszej strony, perorował Zenio — nie mamy sobie nic do wyrzucenia. Przyjęliśmy go à bras ouverts, jak imię jego i pozycya socyalna nakazywała, robiliśmy mu awanse. Wszystko to bez najmniejszego skutku.
— Sławek siedział zamyślony.
— Ludzie są, oni i matka osobliwego nabożeństwa, odezwał się — boć... to darmo, wszyscyśmy ludzie... (Szło mu ciężko zawsze, gdy się chciał wysłowić). — Wszyscyśmy ludzie... Każdy musi czemś żyć, ambicyą, gustem jakimś — fantazyą. Ten lubi konie, ów karty...
— Dziewczęta! rozśmiał się z ciemnego kąta.
— No i to! ciągnął Sławek — ale cóż on lubi, czem żyje?
— Skąpiec, kutwa, dusigrosz! rzekł Toni głosem stłumionym.
— No, nie powiem, przerwał Zenio, — na szkółki palnął taką summę...
— A to nie pierwsza, dodał Bercik. — Ja wiem, że i na inne te niby dobroczynne cele, to jest na zachętę do próżniactwa — daje dużo...
— Matka także.