Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pan z panów.djvu/105

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wów kuchennych, dymu tytuniowego, oparów jakichś nieokreślonych, w których zapachy zmięszane zmieniały się w cuchnącego coś i ciężkiego. Czuć w niej było jadła, napoje, węgle pieca, kilka razy podpalane i tę woń właściwą restauracyom, w których ludzie i potrawy coś po sobie zostawiają.
Gazowych kilka płomyków w globach mlecznych słabo oświecało salkę, której stolik oprócz tego opatrzony był kilku lichtarzami.
Na kanapce z nogami wyciągniętemi jak pierwszą razą, spoczywał Zenio, milczący i zadumany, tego dnia jakby postarzały. Toni siedział wpatrzony w stół, na którym ostatnia klęska go spotkała, myśląc, jak tysiąc blizko przegranych talarów zapłaci.
Bercik, ręce powkładawszy w kieszenie, chodził usiłując niezgrabnie pokryć radość swą ze znacznej wygranej. Kilka innych osób spoczywało po kątach, gdy wszedł hrabia Sławek, nie zdejmując kapelusza, i rzucił się na krzesło z miną człowieka, który wszędzie pewien jest swojego stanowiska.
Zenio z wolna bardzo zwrócił głowę ku niemu, wyjął z ust cygaro i odezwał się:
— Słuchaj, Sławek — a ślicznie się twój hr. Gucio popisuje? hę?
— Mój? odparł Sławek — dla czegoż mi go dajesz?
— A! boś go tu przecie pierwszy nam zalecał... rzekł Zenio.
— Cóż zrobił? spytał przybyły...
— Nie wiesz? — mówił ociężale prezydent — nie wiesz? Wczoraj było tu zgromadzenie, na którem radzono o szkółkach wiejskich... Wiesz, co to tam za