Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pan na czterech chłopach.djvu/96

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Stanęła kareta w ganku; szczęściem, że podskarbiance nie powiedziano nic o wypadkach, bo Fleminga miotającego się w passyi i bezsilnego zarazem, na ręku prawie wynieść z niej było potrzeba. Największym gniewem, oprócz na szlachtę, którą z błotem mieszał, miotał się na tych podskarbi, co go tak haniebnie w niebezpieczeństwie odbiegli. Bystrego, który się zjawił z potarganą głową, w rozmamanym kontuszu, bladego, na oczy nawet nie chciał przypuścić i precz mu iść kazał.
Nadbiegł stary Miller, który choć biegać nie umiał, a powaga doktorska na to mu nie pozwalała, tym razem dreptał co mógł, bo się niezmiernie nastraszył. W istocie było czego: pochwyciwszy za puls znalazł go tak poruszonym, iż tej minuty krew puścić musiał i w łóżko się kłaść kazał, zapisując uspakające leki.
Tak spełniwszy powinność swoją, Sobek, gdy się już tu niepotrzebnym widział, wycofał się, aby spocząć, bo i sam był zmęczony na śmierć, strapiony a na siłach z gorąca, pragnienia i niepokoju doznanego upadał.
W ganku nań czekał już Morochowski i cały tłum dworaków, co w Brześciu nie będąc, nie wiedzieli z pełna, co się stało.
Wieści chodziły szkaradne, lecz Sobek w tym tłoku różnych ludzi opowiadać nic nie chciał, i Morochowskiego na bok wziąwszy, temu jednemu wyśpiewał, jak do tej smutnej przyszło alternatywy. Zgryzł się pan sekretarz, lecz po czasie była desperacya wszelka, musiano milczeć i gorzką ową połknąć pigułkę.