Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pan na czterech chłopach.djvu/54

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

miała rysów drobniuchnych, delikatnych, tak jakoś kształtnie utworzoną, że nie można było wiedzieć, co w niej piękne, co najforemniejsze, wszystko się zlewało w całość cudnie harmonijną, jedną. Niebieskie oczy, trochę surowego wyrazu, przysłaniały rzęsy ciemniejsze niż warkocze, i brwi też nieco wydatne tej samej barwy były. Ze wszystkich ona była może najmniej roztrzepana, najpoważniejsza, choć nie najstarsza. Widział Sobek, że idąc myślała, jak stąpi i jak się poruszy. Twarzyczka podobała mu się dziwnie, a smutek jej, bo powaga wśród tego trzpiotowstwa niemal smutku miała cechę, — pociągał go ku niej. Zapatrzył się jak w tęczę.
Dziewczęta szły, nie widząc go, i zbliżyły się tak, że koń nastraszony w bok się rzucił, a Sobek, potrzebując go wstrzymać, z rowu i kamienia wstał nagle. Zjawienie się jego przestraszyło dziewczęta, oprócz pięknej królowej i ochmistrzyni, pierzchnęły pokrzykując.
Sobek stał, nie wiedząc, czy się ukłonić, czy przepraszać. Wszystkie oczy się zwróciły na niego, jakby im wyrósł z ziemi; zdawały się pytać, co tu robi? kto jest? czy nie rycerz błędny? czy nie zaczarowany królewicz?
Mówiliśmy już, że Sobek był wcale pięknym chłopcem i miał paniczykowatą postać; młodość mu dodawała wdzięku, nie mógł się źle wydać ciekawym dziewczętom. Najuparciej mu się przypatrywała piękna przewodniczka, a po niej złotowłosa, którą Feliś w myśli sobie wybrał... Dziewczęta nie śmiały go zapytać, ale starsza ochmistrzyni odważnie postąpiła do brzegu rowu i odezwała się z cudzoziemska: