Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pan na czterech chłopach.djvu/53

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

warzyszki czekały na jej skinienie, rozkazywała im, kierowała, zdała się nawet trochę i ochmistrzynią rządzić, która ze szczególną dla niej była attencją.
Z oczu jej czarnych tryskał ogień i życie, pieszczoszka dokazywała najmocniej, wołała najgłośniej, śmiała się najweselej. W gromadce za nią pośpieszającej, która się cisnęła, usiłując zbliżyć ku niej i zwrócić uwagę na siebie, trudno już było Sobkowi wybrać najpiękniejszą. Wszystkie, każda na swój sposób, śliczne były.
Szły powoli, bo się często nazad biegnąc zwracały, i goniły, i zlatywały na stronę, miał więc czas Feliś dobrze się przypatrywać, a gdy jedną pochwycił oczyma, ta mu się wydawała tak piękną, że nad nią już żadna nie mogła stać wyżej. — Cóż potem? druga, gdy się wpatrzył, inaczej śliczna, a znów była nad inne... Z kolei przebiegł tak te rumiane, białe śnieżne i śniade twarzyczki, i aż mu się w głowie zamąciło.
Na królową tych dziewczątek, idącą przodem, nie śmiał nawet zwracać już oczu, ta była jakąś istotą niby nie z tego świata; inne więcej ludzko patrzały. Od tych wzroku nie mógł oderwać...
Mimowolnie przyszło mu na myśl: — Gdyby ci też kazano wybierać! — przebiegł wszystkie po kolei oczyma, i nie wiedzieć jak i dla czego wzrok jego utkwił na jednej szczególniej.
Szła ona tuż za królową; tak samo jak ta w białą ubrana sukienkę, wysoko niebieską szarfą przepasana. Na główce jej wysoko ufryzowane pięły się włosy bursztynowo złote, do zbytku obfite, bo ich reszta na bielusieńkie spadała ramiona, twarzyczkę