Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pan na czterech chłopach.djvu/55

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Pan nie tutejszy? Czy czeka na kogo?
— Tak jest pani — odpowiedział, zdejmując czapeczkę Sobek, — oczekuję na pana Antoniewicza...
Popatrzano nań, uśmiechnęły się panienki, coś poszeptały, rzuciły ukradkiem oczami, ale starsza pani dała znak dalszego pochodu, i gromadka pobieżała za nią z podwójną żywością, jakby dla popisu wyprawiając swawolę.
Głosiki ich wesołe, śpiewne, podobne do ptaszęcego gwaru, brzmiały jeszcze w uszach Sobkowi, gdy — na licho — Antoniewicz nadjechał.
— A? to wy! — zawołał — przepraszam, spóźniłem się, — ale mnie Buchowieccy zastąpili na drodze, musiałem wstąpić.
To mówiąc, kłaniał się razem, zobaczywszy zbiegłe z drogi panny, a kłaniał aż stanąwszy a bryczce, aby pokłon uczynić wydatniejszym.
Panny się skryły w zarośla.
— A! to bo acindziej we wszystkiem jesteś istotnie Felicissimus. Na samym wstępie spotkałeś i miałeś szczęście widzieć naszą gwiazdeczkę, pannę podskarbiankę z jej fraucymerem! istny kwiatów wieniec! Nie możesz tedy się żalić, żeś tu na mnie czekał, bo to się sowicie nagrodziło! ha! ha!
Sobek już na gniadym siedział i za bryczką jechał, wprost do dworku pana sekretarza Morochowskiego. Gdy stanęli tu, gospodarz właśnie był w ganku. Piękny, niestary jeszcze mężczyzna, stał w bok się ręką ująwszy, i zdala wesoło witał Antoniewicza, bo z nim byli przyjaciołmi wielkimi.
— Cóż to za kawalera z sobą prowadzisz? pięknym głosem, jasnym, mówił Morochowski. Cóżeś salvum