Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pan na czterech chłopach.djvu/24

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

było (nie licząc łozy i kołków) — Feliś widział, że go przyjdzie na ołtarzu gościnności poświęcić i złamać.
Toby jeszcze najmniejsze było, lecz — co dalej? Jak tu takiego magnata przyjmować? Czem? Piwnicy całkiem nie było w Trzcieńcu, a w loszku ani butelczyny. Baryłka wódki siwuchy, którą się Grzymała pokrzepiał, do której Niemowa się uśmiechał, stanowiła jedyny trunek w domu... Zapasów żywności, oprócz kilku serów, wędzonych kiełbas, pary półgęsków i czerstwego chleba nie było tak dalece.
Owies młócono — na zasiew!
Sześć pańskich koni głodnych mogło skompromitować nadzieje przyszłego roku...
Stary sługa i młody dziedzic patrzali na siebie z niewymowną trwogą, ale zarazem z ową rezygnacyą heroiczną, która spełnieniu obowiązku gościnności szlacheckiej towarzyszyła. Szlachcic rozłamywał się chlebem w drodze, w domu płot musiał bodaj wyłamać dla gościa.
Nie szło o wypróżnienie śpiżarni, choćby jutro głodem mrzeć miano, lecz o to, jak się przyznać, że w niej godnych gęby pańskiej zapasów nie ma?
Zarumienił się Feliś i pobladł, Grzymała głowę poskrobał i pasa pociągnął.
Landara żółwiemi krokami posuwała się coraz bliżej, i już słychać było: „Wio!“ woźnicy i pokrzykiwania służby, prychanie koni, i pisk powozu nienawykłego do podobnych przejść, od których wnętrzności jego skrzypiały.
Feliś i Grzymała stali jak skamieniali. Niemowa widząc, że ta straszna rzecz już już się pod wrota podsuwa, prychnął jak kot, który się psu broni.