Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pan na czterech chłopach.djvu/22

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

w wielu miejscach do gruntu puściło i koła się rznęły głęboko. Droga też prowadząca do Trzcieńca nigdy większych powozów nie widywała i nie była dla nich przeznaczona; koleje wązkie wybijały wozy. Tu i owdzie rowek wymyły wody, stał jakby brodek, leżały kamienie, chróst i kołki, któremi się grzęznący ratowali. Słowem, droga była w świecie najokropniejsza zawsze, a onego wiosennego czasu, piekielna dla wozu, straszna dla kałamaszki, dla landary niemożliwa.
Prawda, że owo zjawisko ciągnęło sześć ogromnych koni, w chomątach ciężkich; ale machina była jak dom wielka, wisząca na drągach i pasach, na których kołysząc się istotnie na imię kolebki zasługiwała.
Na jednym z koni siedział wyrostek, na wysokich kozłach woźnica w delii i kołpaku, na stopniach z obu stron stała służba. Powóz był widocznie pański, ale jak się tu zabłąkał, zkąd wziął, tego Grzymała pojąć nie mógł, a Niemowa, który raz pierwszy w życiu widział coś podobnego, śmiał się, ręce podnosił i krzyczał:
— Hu! hu!
Z postawy jego widać było, że nie dotrzyma, i gdy się zbliży ów potwór — pierzchnie.
Grzymała stał jak wkuty.
Powóz posuwał się nadzwyczaj wolno, zapadał niekiedy to jedną stroną, to jednem kołem, a naówczas służba się rzucała i podtrzymywała, ażeby nie runął. Z po za skórzanych firanek widać było wysuwające się ręce, to z jednej, to z drugiej strony.
Patrząc zdala na tę podróż po wertepach, litość