Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pan na czterech chłopach.djvu/157

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Wolno panu było mnie odprawić, gdym się nie zdał, ale nie w taki sposób!
Fleming się obrócił do stojących oficyalistów i ręką ich pożegnał, wskazując, aby szli. Zły był, lecz czuł też, iż niesprawiedliwość popełnił.
— Choć acan ze mną do pałacu! Na gościńcu się nie rozprawia...
Sobek nie uląkłszy się wcale, konia za sobą prowadząc, począł iść za Flemingiem, który coraz to się na niego oglądał, ale nie mówił nic...
Widocznie słabość miał do Sobka, gdyż po tak śmiałem wystąpieniu, każdego innego spotkałby despekt okrutny. Oficyaliści odchodzący spoglądali ciekawie, nie mogąc sobie wytłómaczyć, na czem się to skończy.
Ponieważ scena się odbywała nieopodal od dworku Morochowskiego, sekretarz patrzał na nią przez okno, a Wyżkowski aż na ganek wybiegł i skryty za słupem napawał się z rozkoszą widokiem katastrofy niemiłego mu człowieka.
Z gwałtownego przemówienia Sobka wnosił, że może nastąpić katastrofa; lękał się jej i Morochowski, porwał za czapkę i podążył, papiery niby niosąc za Flemingiem.
Podskarbi popędliwy był i samowolny, i on, i Czartoryscy, posługując się drobną szlachtą, nawykli byli ją lekceważyć, — było w nim jednak i poczucie sprawiedliwości pewne, i poszanowanie mimowolne godności człowieka gdy ten sam się za nią ująć umiał.
Konia oddawszy przy stajni, pan Felicyan wszedł miało do kancellaryi za Flemingiem.
Zaledwie próg przestąpiwszy, podskarbi zwrócił się do delikwenta.