Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pan Major.djvu/128

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Ja go biorę na siebie, zawołał Dubiszewski. Słowa nie piśnie, przeprosi, będzie pokornym... mam go w ręku... Najmniejszej przykrości, jednego wyrazu ostrzejszego obawiać się nie powinniście...
Major nalegał tak, prosił, głos jego był tak przekonywający i pełen uczucia, że Kunusi łzy stanęły w oczach, pocałowała go w rękę.
— Mój ty miły Boże! szepnęła... gdybym ja była pana przedtem znała... i gdybyś pan miał choć piętnaście lat mniej.
Dubiszewski uśmiechnął się smutnie.
— Szkoda, odparł, że serce nie starzeje wraz z twarzą; wielkie to nieszczęście w piersi kaszlącej nosić młode uczucie... a gdy Pan Bóg chce za winy lat młodych ukarać człowieka, straszniejszej kary nad taką dolę zesłać mu nie może.
To mówiąc major ukłonił się Kunusi, która łzę w jego oku postrzegła, odwrócił się szybko i odszedł.






Dwa dni tak upłynęły bez zmiany, z rana trzeciego Dubiszewski podług swego zwyczaju szedł do Syksta, gdy podniosłszy głowę do góry postrzegł w pokojach panny Jadwigi okna otwarte.. Kilka wazoników z kwiatami wystawiono na powietrze a wychylone ich gałązki piły chciwie słońce poranne... Nie