Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pan Major.djvu/129

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

było w tem nic nadzwyczajnego, przecież majorowi uderzyło serce, a wszedłszy do Syksta po śmiejącej się jego twarzy, domyślił się, że Jadzia... wróciła. Stało się to tak jakoś naturalnie, jakby tylko była wyszła do kościoła... Wróciwszy, milcząc, przyklękła przed wujem i pocałowała go w rękę. Sykst się rozpłakał... nie powiedzieli słowa do siebie... i cała ta historya pokryta została milczeniem.
Sykst był tak uszczęśliwiony z obrotu rzeczy, iż usiłował majora zamówić na wieczór na górę, ale ten się oparł stanowczo.
— Słuchaj, rzekł — dość głupstw narobiłem i dosyć za nie odpokutowałem, dobrze jeszcze, że się to tak wszystko skończyło, szczęśliwy jestem, że ją choć zdaleka czasem zobaczę... będę się tem kontentował co możliwe, a na nowe szaleństwa porywać się nie myślę. Ja ją kocham tak, mój drogi Sykscie, że mi starczy wiedzieć, iż jest spokojną i szczęśliwą; radbym, żeby się przynajmniej lękać mnie przestała, żebym w niej obudził zaufanie i dosłużył się przyjaźni.
— No, jak chcesz, odparł Sykst, jak chcesz, ja nie namawiam, ale ci się przecie należy, choć Bóg zapłać za to coś dla jej przyjemności uczynił... tyle darów.
— To dzieciństwo, zawołał major, niema o czem i mówić, byle zapomniała tylko, żem jej strachu i boleści był przyczyną.
Mówili tak z sobą, gdy weszła Kunusia trochę skłopotana i stanęła w progu...
— No, a co? pieniędzy na obiad? spytał Sykst... wszak zgadłem...