Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pan Major.djvu/127

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Moja panno Kunegundo, przecież ja nieprzyjacielem waszym nie jestem, a gonić cię nie będę, słowo daję...
— A, czegóż pan chce? spytała Kunusia niedowierzająco.
— Chcę się z wami rozmówić...
Stara piastunka wlepiła w niego oczy ciekawe...
— Widzicie, rzekł smutnie, żem dosyć dla waszej panny wycierpiał, pokutując za to, żem zrazu był obcesowy. Spójrzcież na mnie, twarz wam powie, że jak na starego, stwardziałego człowieka, miałem bólu dosyć... pocóż mi ma zadawać panna Jadwiga dłuższą pokutę? Niech powróci do domu, daję wam słowo honoru uczciwego człowieka, że natrętnym nie będę. Pozwoli mi widzieć siebie, odwiedzić czasem, będę jej za to wdzięcznym jak za dobrodziejstwo, nie? to przysięgam, że progu kamienicy nie przestąpię... Nie będę nalegał na pana Syksta, ani na nią, poddam się losowi mojemu. Kocham ją, to prawda, ale kocham tak, żem gotów wszystko jej poświęcić byle była szczęśliwą... powiedzcie jej to... Słowem starego żołnierza ręczę jeszcze raz, że mówię co myślę i czego postanawiam dotrzymać... Ma do mnie wstręt nieprzezwyciężony, ulegnę mu, usunę się... ale wiem i czuję, że gdyby bez uprzedzenia chciała... lepiej mnie poznać.
— E! nie mówmy już o tem! przerwała Kunusia.
— Dobrze, nie mówmy, podchwycił major; zgadzam się na wszystko co chcecie, niech tylko do domu powraca. Macie w niej wiarę, macie nad jej umysłem przewagę, użyjcie ich na dobre... Gdy powróci, powiemy że była u krewnych...
— A Sykst? spytała Kunusia.