Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pan Karol.djvu/106

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wiedział Gustaw, a tyle razy mówiłeś, że ci się żadna kobiéta oprzeć nie potrafi.
— Kobiéta, rzekł Karol ze śmiechem szyderskim; ale bo ta, doprawdy do płci swojéj nie należy, jest to jakiś anormalny wyjątek. Napróżno głowę łamię, czém ją skusić, czém pociągnąć; pochlebiam bez litości i sensu nawet, cóż? kiedy żebym jéj nawet powiedział, że jaśniejsza jest od słońca, weźmie to za rzecz zwyczajną, za to tylko, czego jest godna, co jéj się najsłuszniéj należy, o czém wie oddawna. W głowę zachodzę z tą niepojętéj oziębłości, niesłychanego głupstwa i zardzewiałości kobiétą. Ha! tyle już czasu straciwszy, tyle się napracowawszy, bodajem w piekle gorzał, jeśli jéj i jéj dukatów nie pochwycę! Nie darmo głowę na karku noszę. Tego tylko nie pojmuję, jak młode, ładne, bogate dały się uwieść, nakłonić, przekonać, usidlić! a ta stara kwoka jak kamień na wszystko?
— Więc daj jéj pokój Karolu, odpowiedział Gustaw, czyż ci jeszcze niedość tych szałów? czyż —
— A! dośćże, dość, basta. Morały zawsze są pół do dwunastéj, nie chcę ich słuchać,