Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pamiętniki nieznajomego.djvu/69

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

brzeg naszego rodzinnego Styru, lub znanego Horynia, z najeżonym w nieładzie lasem, z poplątaną leszczyną i tarnem, z bujnemi tataraki i trzciną... Tam nie ma tych nudnych murów, tych porozpinanych smętnie winogron, które boleć się zdają na swych kratach, jak męczennicy, tych kapryfoljów utapirowanych na rusztowaniach, którym jak Bóg przykazał, rosnąć nie wolno.
Rozmowa poczęła się od wiosny i pogody. Regentowstwo mówili o wiośnie, jak mieszkańcy miasta, co ją tylko z reputacji i nowalji znają; urzędnik jako o porze, w której corocznie zwykł brać majową kurację z ziół gorzkich... Mojej jasnowłosej nie było... a nie było. Spodziewałem się, oglądałem napróżno i ja i mój rywal urzędnik, który na tę intencję świeżo wystąpiwszy, nie chciał zapewne postradać napróżno pracowicie ułożonego stroju.
Szelest sukienki, chód żywy, oznajmiły przybycie Marylki. Jeszcze mi się dziś wydała piękniejszą, różowa była jak malina, ale czegoś smutna; niebieskie jej oko pływało w łzie niedokończonej. Urzędnik całował ją w rękę z uśmiechem który odkrył, że nie miał już nieborak tylko mniejszą połowę danych mu od przyrodzenia do gryzienia piór zębów.
Pan Wrzosek przedstawił mnie szydersko.
— Państwo się znacie, — szepnął na boku Maryli; — złapałem tego panicza, jak w zachwyceniu stał raz na ulicy u belwederu... nie prawdaż?
Marylka zarumieniła się bardzo, rozśmiała i rzuciła na mnie wzrokiem śmiałym, jakim tylko młode jak ona dziecię, lub stara rzucić potrafi bezwstydnica... Zimno mnie przeszło na wskróś.
— Przedstawiam go pani także jako wielkiego ama-