Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pamiętniki nieznajomego.djvu/68

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

powietrze i światło, gdzie niegdzie kwitnął kląbik irysów, narcyzów, jacyntów, saksyfragi i aurykułów wiosennych. Pod starą gruszą była odświeżona darniowa kanapka, dalej altanka zielono malowana, chmielem i fasolą ubrać się później mająca, dalej jeszcze zawieszona na dwóch słupach hojdawka. Z pomiędzy drzew wyglądał ciemno-kamiennego koloru domek, którego wystawę zdobiły liczne kwiatów wazony.
Domyśliłem się, dokąd i dla czego wiódł mnie Wrzosek; chciał on wybić klin klinem, jak później mówił.
Zastaliśmy w ogródku dwoje nie bardzo młodych państwa regentostwa, chłopaka ich synka wyrostka, w mundurzyku szkolnym i jakiegoś sztywnego jegomości, z krochmalnym kołnierzem i zdaje się także krochmalną szyją, wyglądającego na pretendenta. Poznałem go jako jednego z urzędników uniwersyteckich, w administracyjnej części pracującego.
Państwo nasi przyjęli pana Wrzoska, pomimo jego niepozornego szaraczkowego fraka i śmiesznych trochę butów palonych, z jakiemś uszanowaniem i wielką skwapliwością. On względem nich stawił się poufale, grzecznie, nie bez tej jednak wrodzonej pozornej szorstkości obejścia, której się nie pozbywa nigdy.
— Syn mojego przyjaciela — przedstawił mnie — a dziecię mego serca; od czasu gdym stracił syna, jego tylko kocham. A! wiele — dodał — mam z nim kłopotu! — I machnął laską. — Muszę ci przyznać matuniu, że mi się wewnątrz i ogródek i ci państwo i całe towarzystwo ich nie bardzo podobali. Czysta to była proza życia; porządnie, miluchno, jasno, ale zimno. Wolałbym nad ten ogród i jego drzewa symetrycznie siedzące, poobcinane krzewy, poopielane kwiatki, wolałbym matuniu,