Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pamiętniki nieznajomego.djvu/67

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
9. Maja.

Dziś wieczorem wszedł do mnie stary z jakąś miną tajemniczą, w tym samym wprawdzie szaraczkowym fraku, w którym chodzi zawsze, ale w białej chustce na szyi, a nawet w rękawiczkach, których cierpieć nie może.
Przeszedł się kilka razy po sali i odezwał się wreszcie:
— A co, ubieraj-że się waćpan.
— Dokąd? — spytałem zadziwiony.
— Dokąd? Będziesz wiedział, a ubieraj się przecie, boć widzisz żem ubrany, i nie darmo. — A zobaczywszy żem zaciekawiony, nie wiedząc sam dla czego przebierać się począł, zamyślił się i chodził znowu mrucząc pod nosem. Dosłyszałem tylko tych słów:
— Zawsze byłoby lepiej... któż wie? któż wie? Czynię co mogę.
Prędko byłem gotów, bo nasz strój akademicki nie zabawi długo. Stary nic mi jeszcze nie powiedział, ale zawrócił się milcząc w zaułek i poprowadził machając laską. Doszliśmy do muru otaczającego ogródek, nad którym w kwitnących jabłoniach stoi ów belweder pamiętny moją niebieskooką nieznajomą... Wrzosek doszedł do furtki, otworzył ją i dawszy mi znak, abym szedł za nim, wpuścił mnie za sobą. Byliśmy wprawdzie w miejskim ogródeczku, ciasnym, obmurowanym, bez widoku, czystym jak salonik, a przecież miłym. Przypominał on wielce klasztorne wirydarzyki. Ulice wysadzone były szpalerkami agrestu, porzeczek i malin, wysypane żwirem i piaskiem. W kwadratach siedziały drzewa fruktowe, wybiegające gałęźmi za wysoki mur po