Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pamiętniki nieznajomego.djvu/48

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

stara jeszcze; łachmanem zatuliła twarz bladą i płakała. Wrzosek wpatrywał się w nią chwilę jakąś uważnie. Na kolanach trzymała coś zawiniętego w szare i zbrukane płótno, podobne barwą do odzienia, którem była okryta.
— Znam ją, to Janowa, uboga tutejsza — pytał cicho. Ale czegoż tak płacze?
Zbliżył się dobywając trzygroszniaka z kieski, ja miałem już na pogotowiu złotówkę. Nimeśmy doszli do płaczącej, postrzegł mój biały pieniądz, i ukazując mi trzygroszniak, rzekł: waćpan dajesz rzadko i sypiesz po pańsku, ja codziennie i dla tego niewiele. — Dawaj miedzią, a dawaj zawsze. Zarumieniłem się mimowolnie.
— Zkąd wiesz, że daję rzadko?
— Inaczej nie dałbyś złotówki, panie akademiku.
Uboga posłyszawszy głosy, podniosła głowę. Dziwny był na niej wyraz obłąkanej rozpaczy. Chude policzki, do których przylepły włosy mokre, czerwieniły się na wydatnych kościach, oczy można rzec wypłakane były, i z siwych w białe prawie przeszły, białka zaś zżółkły jak skóra twarzy; usta nie miały żadnej barwy... Naga szyja była tylko skórą a kośćmi...
Kobieta ta nigdy piękną nie była, przecież mogła w piętnastu leciech, z uśmiechem na ustach, różowemi pełnemi policzki i niebieskiemi oczy, być typem pewnego rodzaju wdzięku, jakim rozkwitają na chwilę te córki ludu, które prędko potem stradają odrobinę piękności, od łez i pracy, lub zepsucia i rozpusty.
— Co ci to Janowa? — spytał pan Tadeusz.
Uboga nic nie odpowiedziała, odwróciła się twarzą ku Zbawicielowi na froncie odmalowanemu, poczęła szlochać; a potem konwulsyjnie przytuliwszy do ust owe