Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pamiętniki nieznajomego.djvu/47

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

do koła gromadzim. W dzieciństwie człowiek się bawi pałacami z kart, na starość teorjami naukowemi. Jedno warto drugiego... Powtarzam waści, uczymy się nic nie wiedzieć... i o wszystkiem wątpić.
— Właśnie, — odparłem — wątpliwość jest wielkim bodźcem do pracy.
— Albo zniechęceniem od niej.
— Daremniebyśmy chcieli się porozumieć.
— Przecież są rzeczy, na którebyśmy się zgodzić powinni.
— Tak sądzisz pan? — naprzykład?
— Nie wiem; poszukaj sam lepiej.
Zbliżyliśmy się ku smętarzowi bernardyńskiemu, w tej chwili pustemu. Po nad mur jego wybiegały wysoko smukłe czerwone słupki i łuki facjaty św. Anny, tego arcy-dzieła architektury gotyckiej u nas... na wieżycach jej posiadały czarne kawki trzepocząc skrzydłami i rozmawiając między sobą... Obok na większej facjacie bernardyńskiego kościoła rozpięty Chrystus na krzyżu, zdawał się skrwawione ręce wyciągać nad miastem Gedyminowem, chcąc je przytulić ku sobie i zgarnąć pod skrzydła swej łaski.
Ze smętarza dawał się słyszeć głos cichy, urywany; łkanie i jęk; nie owe na pokaz do uszu ludzkich wyrobione umyślnie, ale mimowolnie wyrywające się z piersi Pan Wrzosek pierwszy je pochwycił.
— Słyszysz Waćpan? — spytał prostując się.
— Słyszę, to płacz.
— Na smętarzu?
— Tak się zdaje.
— Chodźmy więc.
Poszliśmy; tuż za furtą siedziała uboga kobieta, nie