Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pamiętniki nieznajomego.djvu/111

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

zonów: moja miała białą sukienkę, tamta dzikiego koloru z czarnemi ozdobami, ubrane we włosy; wydawały się jakby umyślnie zbliżone dwa typy, dwóch piękności. Ta złotowłosa, jasnooka, biała, tęskna i smutna; druga czarnobrewa, rumiana, żywa z uśmiechem w ustach i ogniem w oku. Był to harmonijny kontrast. Zatrzymałem się rysując w myśli te dwie główki po nad któremi, zielonemi gałęźmi spinał się bluszcz lśniący i Salvia okryta kwiatami.
Ze spojrzenia jakie na mnie rzuciła przyjaciółka, poznałem że wie wszystko, że między niemi nie ma żadnych tajemnic. Uśmiechnęła się złośliwie, zmierzyła mnie od stóp do głowy, a potem zwróciła czarne oczy na Marję, która zarumieniona skryła twarz, niby przypatrując się kwiatom. Niestety! nieodstępny sowietnik stał na progu balkonu! poszedłem powitać rodziców, którzy mnie dość zimno przyjęli. Ojciec zdaje się nic nie wiedzieć, matka niespokojna. Długo krążyć musiałem, nim na chwilkę potrafiłem zbliżyć się do niej. Przyjaciółka porwała tymczasem urzędnika i poczęła coś z nim szeptać, widziałem jak się cały perzyć, burzyć i żywo mówić począł, zupełnie wapno nie gaszone gdy nań wody naleją. Musiała go czemś dotknąć do żywego.
— Kazałaś mi czekać do jutra... doczekałem go, zmiłuj się nade mną, pozwól pisywać, daj sposób.
— Wszak nie nadługo jedziesz?
— To ty nazywasz nie długo? dwa lub może trzy miesiące.
— A! prawda! to nieraz cały wiek człowieczy, cała przyszłość, pisz pod kopertą profesorowej, jutro dam ci jej adres... jutro będę u niej i ty zapewne.