Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pamiętniki nieznajomego.djvu/112

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie godzi się pytać o to. — Ucałowałem jej rękę i wyrwałem z niej zmięty kwiatek.
— Czemu nie nosisz pierścionka?
— Noszę go ale nie na ręku. Byłby widoczny, a ja, wstyd mi wyznać, pierwszy raz taić się muszę nawet przed dobrą matką moją. Nie bój się, nie rzucę tej pamiątki, a jeśli umrę odbierzesz ją.
— Zmiłuj się droga, nie myśl i nie mów o śmierci. Na co ją mięszać do wszystkiego, niech sobie pospolici kochankowie nią wojują. O! my żyć będziemy.
Ścisnęła mnie za rękę i nic nie odpowiedziała. Musieliśmy wejść do pokoju na herbatę. Profesorowa zaprosiła mnie do siebie na jutro, figlarnie, żartobliwie, wesolutko: spodziewam się, dodała, że pan czasu straconego żałować nie będziesz. Na szóstą proszę.
— Nie chybię.
— Zapowiadam panu, że prosiłam także sowietnika, wiedząc o ich wzajemnem przywiązaniu i sympatji.
Rozśmiałem się mimowolnie.
Egzamina się poczynają, Wrzosek nagli mnie do wyjazdu, obiecuje wyrobić pozwolenie wcześniejszego oddalenia (zapewne przez sowietnika, który radby się mnie pozbyć); a ja... muszę ci wyznać matuniu droga, ja, im bliżej ten wyjazd, tem więcej się go boję. Marja straszy mnie ciągle, sam wątpię o sobie, nie wytłumaczonym sposobem smutno mi odjeżdżać, choć do ciebie jadę, do swoich.
O! jak łatwo w człowieku zachwiać tę wiarę szczęśliwą młodości: ja codzień czuję ją słabszą w sobie; samo szczęście czyni niespokojnym, bojaźliwym. Ale pocóż to wszystko! Wszak jest Bóg, jest opatrzność i strzegą mnie matki modlitwy, wszak czysty jestem na sumieniu.