Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pamiętniki nieznajomego.djvu/110

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

uważnie, ostrożnie i niestety noga za nogą. Z początku interesować go zdawał się tylko deszcz i nowy frak, rynwy pod któremiśmy przechodzili i błyskawice: ale w pół drogi zmienił nagle głos i ton.
— A kiedyśmy sami, rzekł, i możemy się rozmówić, to i dobrze, dawno tego pragnąłem. Nietajno zapewne mu, że się staram o pannę Marjannę.
— A! pierwszy raz o tem słyszę, — odpowiedziałem.
— Tak jest, realnie, mam nawet poniekąd przyrzeczenie rodziców.
— Wielce mnie to cieszy.
— Doprawdy? cieszy? Pan więc nie miałbyś nic przeciwko temu?
— Przeciwko ożenieniu projektowanemu? Zamilkłem.
— Bo mi się zdawało, — dodał, — że pan nieobojętnem okiem patrzysz na pannę Marjannę.
— W istocie, — odpowiedziałem, — jeśli się szczerze rozmówić mamy, ja kocham pannę Marjannę.
— Ja także.
— Pozostaje nam życzyć sobie wzajemnie pomyślności, szczęścia i dobrej nocy.
Po tych słowach wyrwałem się z pod parasola i uciekłem.





4. Czerwca.

Wieczorem poszedłem do nich, zastałem kilka osób, między innemi młodziuchną mężatkę, żonę znajomego mi profesora, przyjaciółkę mojej Marylki. Siedziały obie na balkonie i tworzyły obrazek prześliczny. Obie ładne, a każda z nich inaczej, wyglądały z za zielonych wa-