Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pamiętniki nieznajomego.djvu/109

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

pieścić jej rękę, która lekko drżała w mojej dłoni. Ona zawsze była smutna. Jakże różna od tej wesołej dziewczynki którą poznałem uśmiechającą się, szczęśliwą, przed tak niewielą jeszcze dniami. Kilka słów tylko przemówiła, a i te nie weselsze były od pierwszych.
— Wymogłeś na mnie więcej, niżelim powinna była, niż chciałam uczynić. Żałuję tego. Na cóż ci było wiedzieć co się dzieje zemną, będzie to ciężar dla przyszłości twojej. Ja cię niczem wiązać nie chcę. Niech ja sobie cierpię, przecierpię i umrę... ty bądź swobodny i szczęśliwy. Ja twoją... nigdy być nie mogę, nie będę... to próżne marzenie, to sen niebieski tylko! słupy Herkulesa! tobie potrzeba światła, ludzi, zgiełku, ruchu; nie zaciszy i jednego biednego serca jak moje, które wystarczyć ci nie potrafi.
— Jakże mnie źle rozumiesz!... jak sądzisz mnie powierzchownie.
— Nie myślmy o jutrze, o przyszłości.
Doszliśmy już skropieni od deszczu do furtki muru opasującego dom regentowstwa, błyskawice co chwila przerzynały niebo i grzmot odskakiwał od gór Ponarskich, tocząc się wspaniale gdzieś daleko.
— Dobranoc... Dobranoc.
Wrzosek opuścił nas na wejściu w miasto, ja zostałem z urzędnikiem, który z wielką uczynnością chciał koniecznie podzielić ze mną parasol: to prozaiczne, nędzne pokrycie wówczas gdym z roskoszą chciał biedz kąpać się w powodzi i zaglądać błyskawicom w oczy. I jego rozmowa piekła mnie żelazem rozpalonym: bo swą zimną, szarą barwą zakrywała mi tyle słów drogich sercu, które zapamiętać chciałem. Drogobym był okupił uwolnienie z tej niewoli. Szliśmy pod parasolem,