Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pałac i folwark 02.djvu/99

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— W różowych odmalowana kolorach! — dodał Kanonik. — No — co do mnie, — mówił dalej, — ja teraz Julka ani od podróży nie wstrzymuję, ani do skromnego życia na wieś zapraszam. Było by mi boleśnie gdyby swą przyszłość dla nas poświęcał. Dla tego i odezwać mi się trudno.
Matka także milczała, panna Klara zbierała się coś — rzec — ale odłożyła na później. Zosia ukradkiem patrzyła w oczy Julianowi, który był zamyślony i milczący.
Gdy się wszyscy rozgadali później, a Zosia wyśliznęła się do drugiego pokoju, Julian nieśmiało poszedł za nią. Ostójskiemu aż oczy zaświeciły gdy to zobaczył.
— Panno Zofio, — odezwał się idący za nią medyk, — doprawdy pani coś na mnie nie łaskawa.
— Dla czego?
— Anim dotąd miał zręczność pozdrowić pani! tak ją widziałem mało... Czy panią bardzo tak dotknęło to nieszczęście?
— Mnie? osobiście! a! bynajmniej, — zawołała Zofia, — wierz mi pan iż ani bym go poczuła dla siebie. Dla ojca dotyka mnie ono boleśnie, biedny tatko powinien był nieco spocząć...
— Czy pani wierzysz w to że spoczynek jest szczęściem? — spytał medyk.
— Zupełny — nie, — rzekła Zofia, — pojmuję to że człowiek nawykły do pracy, gdyby mu ją odjęto, prędzej by się uczuł skrzywdzonym, zanudził się, niż by miał tem ucieszyć. Ale zbytek pracy i frasunek przytem w wieku ojca.
— Czyż się tak bardzo zamęcza?