Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pałac i folwark 02.djvu/100

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Dosyć... nadto.
— A pani go wstrzymać nie może?
— Bardzo mało... On kłopocze się niepotrzebnie o mnie, o losy moje — ja o niego. Ja mam słuszność, on najmniejszej. Zostało mi tyle że starej pannie doskonale wystarczy, a nawet dwóm, bo juściż o cioci nie trzeba zapominać.
— Ciocia zdaje się mocno dotkniętą.
Zosia się uśmiechnęła.
— Tak, — rzekła, — ale ma w tem pociechę, że nigdy tyle pięknych rzeczy powiedzieć nam nie miała zręczności co teraz...
— Mnie, wiesz pan co najwięcej zasłuciło? Musieliśmy rzucić stary folwark gdzie się tak długo mieszkało... Wystaw pan sobie, na moim kochanym ogródku posadzili bezbożnicy kapustę!
Julian się uśmiechnął.
— Profanacya to, — rzekł, — ależ pani musi mieć ogródek nowy?
— Tak! nowy! nawet daleko piękniejszy. Ojciec — bo jeszcze wówczas jak można było — sprowadził mi takie śliczne kwiatki z Erfurtu. Co mi po nich! Jam mój krzak bzu co podrósł w mych oczach wolała i ręką moją sadzone, owe maliny.
— A wiesz pan! za karę im — wymarzły! Teraz znowu, — szczebiotała Zosia, — przenosić się pewnie potrzeba gdzieś indziej, a to koczowanie mnie męczy...
— Ojciec, co panią tak kocha, — odezwał się Julian, mógłby na to łatwo poradzić — coś małego kupić i na swojem gospodarzyć.
— Nie, niemamy nawet za co kupić — małego...