Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pałac i folwark 02.djvu/87

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

przybiegła z wyrazem twarzy tak zmienionym, przestraszona i zapłakana, że się matka Juliana, która ją pierwsza spotkała w progu wylękła sądząc iż jakie nieszczęście trafiło się panu Ostójskiemu lub jego córce.
Słowa od panny Klary dopytać się nie było można w początku, prosiła o wodę, popłakiwała ciągle, łamała ręce i powtarzała: co to z nami będzie? co my nieszczęśliwi poczniemy?
Kanonik błagał ją aby ich z tej niepewności wywiodła.
— A! ojcze mój, — zawołała, — jest to jeszcze tajemnicą, gdyż mój brat lęka się rozgłoszenia — wielkie nieszczęście. Praca życia całego! Kapitał mojego brata ulokowany u bankiera w Berlinie cały i bezpowrotnie przepadł.
— Jakim sposobem?
— Niegodziwy człek zbankrutował i uciekł do Ameryki... brat mój powraca z Berlina... Nie chciał martwić Zosi i krył jak mógł tę klęskę... ale się to mimowolnie wydało... Jesteśmy bez kawałka chleba... Ostójski był tak nieostrożny... ja go zawsze przestrzegałam, słuchać mnie nie chciał. Wszystko złożył w jedne ręce! W domu z obawy złodziejów nic nie trzymał, co tylko zebrał, odsyłał. Niewiem czy mu, oprócz remanentów, tysiąc talarów zostało...
Kanonik chwycił się za głowę.
— A! co za nieszczęście, — rzekł, — ten poczciwy Ostójski, żeby tylko nie rozpaczał, nie zagryzł się, nie rozchorował. Przecież Bóg dał, Bóg wziął... dla nich dwojga, dla państwa trojga — poprawił się — starczy i ta odrobina co zostanie. Przy pracy...
Ale panna Klara nie słuchając płakała.